fbpx

WOKÓŁ CHOJNIKA – W KAŻDEJ LEGENDZIE JEST ZIARNO PRAWDY

Karol Gołaj

Zanim padł pierwszy rekord Chojnik Maratonu, zanim pierwsi ultramaratończycy podbiegli pod mury zamku, na długo zanim wystartował Vertical, najmłodszy z biegów – Zamek Chojnik już owiany był legendą o pewnym śmiałku, który postanowił zrobić pętlę wokół twierdzy. Czy ukończył bieg? Jaki miał czas? O tym za chwilę. Zapraszamy na wycieczkę w przeszłość. Tę naprawdę odległą. I w podróż na znacznie krótszym dystansie.

Zacznijmy od legendy. Na Zamku Chojnik mieszkała Kunegunda, córka kasztelana, który z ułańską fantazją przyjął zakład, że na koniu objedzie mury swojej twierdzy. Zakład przegrał. Spadł w przepaść, a Kunegunda została sierotą i złożyła śluby, powtarzając – nomen omen – w kółko: „rękę oddam tylko temu, kto dokona niemożliwego – przejedzie Chojnik dookoła”.

Chętnych było wielu, nie udało się nikomu. Lata mijały. Wreszcie pojawił się rycerz godny tej próby. Kunegunda popatrzyła mu w oczy i poczuła w sercu wybuch namiętności. Młody śmiałek popisał się sprawnością górskiej kozicy, przeszedł wyznaczoną trasę bez szwanku, słowem – wygrał. Na mecie popatrzył na Kunegundę i powiedział: „Pani, przybyłem by pomścić owych nieszczęsnych, których twa pycha i duma pozbawiła życia. Ciebie nie pragnę wcale”. Z legendy wyciągamy na nasze potrzeby dwa wnioski. Pierwszy – już kiedyś chętnie biegano wokół Chojnika, drugi – osiągnięcie mety jest czasem jedyną satysfakcją i żadne nagrody wcale nie są potrzebne.

Część pierwsza. Start

„To powiedzmy sobie szczerze, ile jesteśmy w stanie dołożyć pieniędzy ze swoich?”. To pytanie pojawiło się na spotkaniu organizatorskim dwa tygodnie przed startem pierwszej edycji biegu Chojnik Maraton. Był rok 2013, nikt przed imprezą nie myślał o stworzeniu biznesplanu, choćby jednej skromnej tabelki kalkulującej budżet. Powstały priorytety – musi być bezpiecznie, na punktach żywieniowych smacznie i energetycznie, oraz legalnie – czyli ze wszystkimi zgodami nadleśnictw i Karkonoskiego Parku Narodowego. Kupiliśmy każdemu po pamiątkowej koszulce i… budżet się skończył.

Dlatego w Sobieszowie pod Zamkiem Chojnik pojawiły się tajemnicze kręgi wydeptanej trawy na środku zarośniętej łąki. To organizatorzy swoimi samochodami, zamienionymi na chwilę w kosiarki, wyjeździli teren, żeby postawić biuro zawodów, a strudzony maratończyk po 46 km na mecie otrzymywał medal łudząco przypominający ten sam mały kapsel, który już od kilku godzin dyndał na szyi jego dziecka (w zawodach sportowych pokonało ono biegiem 200 metrów!). I dlatego pierwsi na mecie w nagrodę otrzymywali wielkie, choć mało wydajne drukarki laserowe i pakiet krokomierzy – spuściznę po gadżetach z Euro 2012.

Ale edycje pierwsza i druga to bardziej realizacja idei bezpretensjonalności. Pikniku rodzinnego, amatorskiego biegania z nastawieniem na rekreację, gdzie każdy wygrywa i przebiegając przez metę zrywa szarfę zwycięzcy. Dla samego uczestnika to – dość wydłużone – obiegnięcie Zamku Chojnik ma zawsze mistyczne konotacje – jest sam na sam z górami, walczy ze swoimi słabościami, zmaga się z wysokością. Od początku przyświeca nam idea budowania społeczności, łączenia zawodników, wolontariuszy, kibiców. Bo wiemy i często powtarzamy, że bieganie to sport drużynowy.

Część druga. Pierwsze kilometry

Druga edycja przyniosła pierwszą w historii biegu kolejkę do toy-toya. Ten ogonek przestępujących z nogi na nogę ubranych w obcisłe getry biegaczy był dla nas symptomatyczny. W 2014 roku już wiadomo było, że zawody przełajowe, biegi górskie, ściganie po leśnych ścieżkach trafiają do biegowego mainstreamu. A w Karkonoszach każda forma rywalizacji cieszy się popularnością – zapisy na niektóre biegi schodzą na pniu. Mają świetną organizację, niepowtarzalny klimat, wymagającą trasę, przyciągają elitę polskich biegaczy górskich, wspominają tych, których już między nami nie ma. Przejście Kotliny Jeleniogórskiej, Zimowy Ultramaraton Karkonoski, 3 x Śnieżka = 1 x Mont Blanc, Ultramaraton Karkonoski, czy nasz Chojnik Karkonoski Festiwal Biegowy, to imprezy o ugruntowanej pozycji na górskich szlakach. Można szukać dalej, przejść góry, przedostać się na drugą stronę i startować u naszych południowych sąsiadów. Tam biegów jest równie wiele.

Ale przecież każde zawody mają coś w sobie. My mamy Zamek Chojnik i świetną – dla wielu wciąż mało znaną – trasę. Maraton jest trudny, świadczą o tym słowa Michała Jochymka, zwycięzcy Biegu Rzeźnika, który przyznał, że ciężko w kraju znaleźć trasę cięższą. Może to kokieteria, uprzejmość albo złość, że nie udało się u nas wygrać. Ale nie tylko jemu. Podczas drugiej edycji na trzecim miejscu zameldował się Gediminas Grinius, litewska gwiazda biegów ultra. Zaraz za nim na metę wpadł Przemysław Sobczak – zwycięzca Ultra Granią Tatr 2013. Może to nic nie znaczy, ale jednak… Gdyby legenda była aktualna, Kunegunda z wyżej wymienionymi panami rodziny by nie założyła. Jeśli brak zwycięstwa Litwina uznamy za pewne kuriozum, to jak wytłumaczymy przypadek Miłosza Szcześniewskiego, który podczas trzeciej edycji w 2015 roku wystartował w Półmaratonie z górką, a wygrał Maraton? Miłosz pomylił trasę – pobiegł w lewo, a miał polecieć prosto. Był pierwszy, więc na nikogo się nie oglądał, po dwudziestu kilku kilometrach dziwiło go tylko, że biegnie dalej. Zacisnął zęby i wpadł na metę jako zwycięzca Chojnik Maratonu.

A w kilku słowach o samej trasie. Przybliżmy warunki dla biegaczy ze środka stawki, którzy mają czas rozejrzeć się, na chwilę podnieść głowę i spojrzeć w dal. Trasa wiedzie najpiękniejszymi ścieżkami Karkonoszy, w dużej mierze poza znanymi i „zadeptanymi” przez turystów szlakami. Droga prowadzi po polskiej i czeskiej stronie masywu. Tym samym biegacze doświadczają szlaków o alpejskim charakterze ze stromymi, skalnymi zboczami, spektakularnymi widokami i trudnymi technicznie odcinkami. Najbardziej wymagającym momentem jest zbieg czarnym szlakiem spod Łabskiego Szczytu – każdy kamień na tej ścieżce leży inaczej, jakby sam Karkonosz ułożył tę mozaikę, próżno szukać możliwości załapania jakiegokolwiek rytmu biegu. Zawsze u podnóża tej ścieżki, na Wysokim Moście, czeka
pomoc medyczna – służą wsparciem mentalnym i mrożącym krew w żyłach sprejem. Punkty żywieniowe wyposażone są – zdaniem naszym i biegaczy – bardzo bogato. Staramy się umilić te biegowe wycieczki. Może to kwestia tego, że biegacz – tak jak klient pod krawatem – jest „mniej awanturujący się”, ale słyszymy pochlebne opinie. Nie szukając długo, rok temu zawodnik wpada na metę i wykrzykuje do nas: „Co za pyszne banany! Nigdy w życiu nie jadłem takich bananów. Gdzie wy je, do diabła, kupiliście!?”. Meta, endorfiny, radość pokonania słabości. Patrzymy po sobie i mówimy – „w Biedronce”.

Część trzecia. Nabijanie dystansu

Pieć lat pokazało nam, jaki zrobiliśmy progres – organizacyjny, frekwencyjny i  sportowy. W tym roku zamknęliśmy już listy startowe, zapisanych mamy 900 zawodników na trzech różnych dystansach, wyznaczonych alternatywnymi trasami. Przebiegną 28 km Półmaratonu z górką, 46 km Chojnik Maratonu i 102 km Ultra Chojnik. Rozwój imprezy najlepiej widać w liczbach. Podczas pierwszej edycji biegu wystartowało 88 osób, podczas drugiej w 2014 roku przyjechało 160 uczestników, trzecia zgromadziła 390 biegaczy, a czwarta – 690. Powoli uświadamiamy sobie, że dochodzimy do granicy, po przekroczeniu której już nie będzie można o Chojniku powiedzieć – impreza kameralna. Nie chcemy jednak tracić tej przyjaznej, rodzinnej atmosfery. Nie dlatego wybraliśmy leśne ścieżki zamiast asfaltu, żeby popełnić błąd i w górach powielać liczby uczestników miejskich maratonów. My – troje organizatorów – robimy jedne zawody w roku, oddajemy się temu bez reszty. Sami dużo biegamy, mamy swoje prace, obowiązki, komplet żon i nadkomplet dzieci. Po prostu nie mamy przestrzeni na to, żeby angażować się w rzeczy, z których później nie możemy być dumni.

Bylibyśmy jednak nikim, gdyby nie nasi wolontariusze. To z nimi od początku uczymy się organizować zawody sportowe. Często to oni sami pokazują nam sposoby na zrobienie czegoś lepiej, szybciej, bardziej wydajnie. Pamiętam, jak podczas trzeciej edycji przyjechał Mirek z Biegu Rzeźnika. Jego żona właśnie wygrywała Półmaraton z górką, a on kręcił się w strefie bufetu, pomagał, podpowiadał. Mówi: „Chłopie weź nóż, natnij denko butelki, to woda będzie leciała szybciej, bez bulgotania!”. No tak, żeby to wiedzieć, trzeba od 12 lat w Bieszczadach nalewać ludziom wody do bidonów lub przynajmniej uważać w szkole na odpowiednich lekcjach. Lekcjach życia chyba.

„Odbieram zawodników tak, jak mi kazaliście ze Szpindlerowego Młyna. Po 70 km już nie mają siły, chęci, zdrowia dalej biec. Co za wspaniali ludzie, mają bardzo ciekawe historie. Tylko powiedźcie, co wy im na tych punktach dajecie do jedzenia? Co chwilę okna muszą uchylać, bo niby zaduch…”. Ten wolontariusz, mimo przeciwności, odnalazł radość w jeżdżeniu po górach i zbieraniu wycofujących się ultrasów. Znakomita większość to ludzie wyjątkowi, od nastolatków poczynając, na przemiłych ludzi przeżywających drugą młodość kończąc. Duży procent to nasza rodzina i przyjaciele. Często jest to ich pierwsze zetknięcie z tematyką biegową. Stoją na punktach żywieniowych, tworzą warsztaty artystyczne dla dzieci, organizują biuro zawodów, znakują trasę, transportują żywność. Prawdziwy Chojnik Team.

Część czwarta. Ostatni zakręt

Na koniec chciałbym zająć się z pozoru bardzo błahą, ale dla nas fundamentalną kwestią – innowacyjnością. Tak trudno w dzisiejszych czasach, gdy biegowy popyt przewyższa podaż, zorganizować zawody odchodzące od utartych standardów. Ciężko przeciwstawić się „organizatorskim trendom” i podać nierozgotowany makaron, nie puszczać łupiącej muzyki zaraz u podnóża gór lub zorganizować kubki wielorazowe. Dlatego staramy się co roku kreować nowe pomysły. Zaprosić kilka food trucków – niech sam biegacz wybierze, na co ma ochotę, ściągnąć świetną kapelę grającą muzykę na żywo, przygotować strefę masażu i relaksu, zorganizować warsztaty sportowe i artystyczne dla dzieci i ich rodzin, czy zagwarantować darmowe pole namiotowe. Oczywiście, nie wszystkie pomysły są nasze – autorskie. Czerpiemy inspirację też od innych, ale nie ukrywamy tego.

Dużą próbą dla każdego organizatora jest identyfikacja wizualna zawodów. Przygotować atrakcyjny gadżet, plakat, medal, numer startowy, koszulkę. Do tego, żeby wszystko było spójne, miało najlepiej ten sam motyw. Niektórym nie mieści się to w głowie. My staramy się iść krok dalej. Znowu posłużę się przykładem. Nasza niebiegająca graficzka dzwoni do mnie i mówi: „Chodzę po parku i widzę tych twoich biegaczy… Co oni mają na głowach? Co noszą pod szyją? Proszę obiecaj mi, zróbmy im chusty, ale takie, żeby przynajmniej były ładne”. Od paru lat staramy się robić rzeczy przynajmniej ładne.

Część piąta. Meta

Z całej tej historii najbardziej jest mi żal Kunegundy. Trafiła na złą epokę. Gdyby żyła w dzisiejszych czasach, to jej losy mogłyby wyglądać zupełnie inaczej. Może nie uratowałby ją Robin Hood, ale na pewno jakiś inny facet w rajtuzach.